“Zakonnice odchodzą po cichu”, Marta Abramowicz

Czasem sięgasz po książkę spodziewając się super cudu, a kończysz rozczarowana. A czasem zaczynasz czytać skuszona tylko kontrowersjami w prasie - i jesteś zachwycona. Tak było w tym przypadku.

DSC_3137-2.JPG

Przyznam się po cichu, że oczekiwałam głupiutkiej książeczki napisanej przez osobę niemającą najbledszego pojęcia o wierze, Bogu i zakonie. Oczekiwałam absurdów w stylu “o, jaka biedna, poszła do klasztoru, bo skusiły ją miłe siostrzyczki z gitarą, a tam się okazało, że trzeba się modlić!” czy “nie wiedziałam, że będę musiała się słuchać przełożonej”. Albo dla odmiany histerycznych wizji zakonnic biczujących się wieczorami. Ale tego tam nie znajdziecie.

Znajdziecie przede wszystkim bardzo dobry reportaż. Mądry, przemyślany, delikatny. Solidny. Autorka rozmawia z dwudziestoma kobietami i szczegółowo opisuje losy siedmiu z nich - w zakonie i po opuszczeniu klasztornych murów. Dodaje parę dodatkowych szczegółów na podstawie pozostałych rozmów. Próbuje znaleźć wyjaśnienie. Próbuje przeprowadzić analizę sytuacji.

Najbardziej zaskakujące jest jak pełne Boga są te historie. To są historie osób, które rozumieją sens modlitwy, sens wyrzeczenia, sens służby. Wszystkie opisane kobiety chcą żyć wiarą i służyć ludziom. Nie odnajdując się w zakonie, szukają takiej możliwości poza nim. Wyjście z zakonu ich nie zmienia. Ich losy skłaniają do zastanawiania się nad przyczyną i skutkiem - czy to życie zakonne przybliża ludzi do Boga, czy też życia zakonnego po prostu szukają osoby, które Bogiem chcą żyć i które byłyby blisko Niego tak czy siak. Czy zakonnice są przy Bogu dzięki, czy pomimo klasztornych reguł?

Autorka bardzo dobrze potrafi wczuć się w mentalność i sposób myślenia zakonnic. W jednym przypadku historia jest opowiedziana słowami z pamiętnika. Postawy, myśli i dążenia bohaterek wydają się autentyczne - i są zgodne z moimi doświadczeniami z obserwacji osób z ruchów religijnych czy zakonów. Brzmią prawdziwie.

Bohaterki nie odeszły z zakonów, bo się zakochały, bo im się znudziło, bo straciły wiarę. Odeszły, bo albo nie mogły realizować w klasztorze tego, co uznały za ważne - pomocy bliźnim, pracy nad sobą, życia w prawdzie czy życia zgodnego ze swoim sumieniem. Albo po prostu życia z depresją. Powody odejścia są bardzo różne - ale jest wspólny mianownik: dlaczego nie zostały. Nie zostały, bo nie odnalazły w swoich zgromadzeniach czysto ludzkiej wspólnoty. Nie znalazły w klasztorze przyjaźni i poczucia bliskości z drugim człowiekiem.

Pod koniec książki autorka porównuje zakony męskie i żeńskie, pada wtedy takie zdanie: brat zakonny czy ksiądz widzi w Jezusie mistrza, przyjaciela, towarzysza. Zakonnik - mężczyzna ma wzór, według którego ma żyć. Zakonnica widzi w Jezusie Oblubieńca - kogoś kto ma wypełnić jej wewnętrzną pustkę i zaspokoić jej emocjonalne potrzeby - w tym potrzebę kochania i bycia kochaną. Nie w sensie seksualnym oczywiście - tylko w ważniejszym, duchowym. Zakonnik ma przyzwolenie na tworzenie zwykłych, ludzkich, przyjacielskich relacji z braćmi i osobami z zewnątrz. Zakonnica szukająca bliskości z ludźmi może mieć poczucie, że “zdradza” Jezusa - że jej miłość nie jest wystarczająco mocna. Może ten sposób myślenia był przyczyną, że bohaterki reportażu nie mogły znaleźć ludzkiego poczucia wspólnoty i bliskości w swoich zakonach?

To nie jest książka, która jest krytyką wiary - wprost przeciwnie. To nie jest książka, która jest krytyką życia zakonnego. To jest tylko książka pokazująca nam, że sytuacja w polskich klasztorach żeńskich - w odróżnieniu od klasztorów męskich czy zgromadzeń zagranicznych - nie jest idealna. A może nawet jest daleka od ideału. To jest książka, którą warto przeczytać, jeśli jesteś katoliczką (albo katolikiem) - bo sytuacje które zniechęciły bohaterki są lustrzanym odbiciem postaw, które zniechęcają ludzi do Kościoła w ogóle.

Posłuszeństwo jest ważniejsze od samodzielności. To jest problem, z którym borykały się prawie wszystkie bohaterki. Jako zakonnice miały niewielki wpływ na to, jak potoczy się ich życie, przełożone decydowały zarówno w kwestiach zasadniczych (czy będą mogły studiować i co) jak i w banalnych głupotach (ile podpasek potrzebują w tym miesiącu). Oczywiście, jeśli człowiek jest członkiem jakiejś wspólnoty, choćby rodzinnej, musi się dostosować do pewnych zasad i czasem podporządkować swoje dobro dobru ogółu albo zdać na decyzję innej osoby. Niepokój jednak budzi wyraźnie widoczna w tych historiach pochwała poddaniu się woli innych. Nie tylko wtedy, kiedy to konieczne, ale zawsze. Nad wieloma sprawami w życiu nie mamy kontroli - ale tam gdzie możemy wpłynąć na rzeczywistość - nie powinniśmy od tego uciekać. No i oczywiście druga strona medalu: za każdą próbą ograniczenia wolności (“nie może siostra pojechać na pogrzeb koleżanki”) stoi osoba, która uważa, że ma prawo tę wolność ograniczać. Osoba, która uważa, że kontrolowanie tego, co może inna osoba zrobić jest nie tylko dobre dla tej osoby - ale po prostu dobre. A to już trochę przeraża.

Trwanie w wierze jest ważniejsze od rozumu. Od zakonnic opisanych w książce nikt nie wymagał rozumienia ani wiary, ani konkretnych zasad zgromadzenia. Wymagane było jedynie pilne przestrzeganie zasad i trwanie w nauce Kościoła. Dyskutowanie, rozumowe rozważania, kwestionowanie przyjętych prawd nie było mile widziane. Ważne było, by trwać pomimo że się nie rozumie - niż próbować zrozumieć.

Lekceważenie psychologii. W opisanych zakonach nie próbowano w żaden sposób zastosować wiedzy psychologicznej, które mocno się rozwinęła w XX wieku. Wiele z zachowań i działań powszechnie uważanych za szkodliwe nadal jest praktykowanych w zakonach - bo zawsze tak było. Choć wiadomo, że upokarzanie drugiego człowieka nie jest najlepszą drogą do udoskonalenia go, choć skupianie się na najdrobniejszych przewinieniach nie prowadzi do pozbycia się ich - był to element życia w tych zakonach. Nie dlatego, że przełożone były złe - tylko dlatego, że prawdopodobnie nie przyszło im do głowy, że powinny sięgnąć nie tylko do pamiętników świętych, ale i do podręczników psychologii. Że modlitwa nie jest odpowiedzią na każde pytanie - a przynajmniej że Bóg może zdecydowanie lepiej działać, jeśli nie kopie się pod nim dołków. Podobnie wiedza o depresji czy seksualności ludzkiej była na poziomie bardzo podstawowym - zdecydowanie niewystarczającym w pracy, która polega na tworzeniu wspólnoty i kształtowaniu charakterów ludzi.

Lekceważenie wiedzy i myślenia. Edukacja nie była uznawana za ważną czy kluczową. Ani od zakonnicy, ani od przełożonej nie było wymagane wykształcenie, siostry chcące się uczyć nie zawsze otrzymywały wsparcie w zgromadzeniu.

“Bóg tak chciał”. Inna sprawa, która pojawia się jakby mimochodem, to kwestia wyboru zakonu. Zakonu nie wybiera się racjonalnie, zgodnie z tym co cię interesuje w życiu. Wybiera się tak jak pierwszego chłopaka. Wiesz, że masz powołanie, chciałabyś poświęcić się Bogu - więc idziesz do tych sióstr, które są w pobliżu albo tych, które prowadziły fajne rekolekcje, albo wybranych losowo - w przekonaniu, że zdajesz się na wolę Bożą. Pomimo że zgromadzenia różnią się bardzo prowadzoną działalnością i sposobem formacji, to wciąż zdarza się, że kobiety nie uważają, by dobre było zdanie się na rozum przy wyborze klasztoru. Choć oczywistym się wydaje, że nad studiami człowiek powinien się zastanowić, to pozwolenie, by to los zadecydował o zakonie nie wzbudza zdziwienia.

Nierówność płci. Zakonnice pełnią funkcję pomocniczą - choć mogłyby być przecież żywą siłą wpływającą na losy Kościoła. Domyślam się, że są w Polsce zgromadzenia żeńskie, które są silne i niezależne i dążą do ukształtowania takiej postawy w swoich siostrach (dobrym przykładem jest Opus Dei - nie do końca zakon, choć zrzeszające wiele osób po ślubach czystości), ale jednak najczęściej zakonnice są tylko posłusznymi pomocnicami. Ile znacie zakonników mających bloga czy kanał na youtube? Albo piszących w gazetach? A ile znacie zakonnic wypowiadających się na tematy wiary, piszących o swoich doświadczeniach, działających publicznie? Mnie przychodzi do głowy tylko jedna - jeśli znacie więcej, podzielcie się!

***

Jakbym miała powiedzieć, co mnie najbardziej zaskoczyło w tej książce, to chyba to: paradoksalnie “Zakonnice odchodzą po cichu” jest bardzo pozytywne, pełne dobrej energii. Opisane losy kobiet nie zniechęcają, raczej są świetnym przykładem walki o dobro i o sens w życiu - mimo wszystko. Dodają sił, by szukać swojej drogi. To nie są osoby, którym się nie udało - to są osoby, którym się udało, ale poza zakonem - i, w pewnym sensie, pomimo zakonu. 

Komentarze

Popularne posty

Strona na facebooku