Ale może...

Mam wrażenie, że jestem Wam winna tysiąc zaległych wpisów - bo powinnam przecież kiedyś posumować tę długaśną serię tekstów religijnych i podzielić się wrażeniami z naprawdę niesamowitych lektur, które miałam szczęście dostać w swoje ręce. Ale będzie o czymś innym, o tym, co mnie ostatnio emocjonalnie zbiło z nóg. Chcę to opisać na świeżo, póki dobrze czuję smak moralnego kaca.

Widok z Uetlibergu na Zurych. Fot. T. Pylak
***
Trafiłam wczoraj na jakąś dyskusję, która została podsumowana (bardzo trafnie!) obrazkiem z występów pewnego komika. Uśmiechnęłam się, bo tak dobrze ten dowcip pasował do sytuacji i nawet włączyłam sobie na youtubie skecz, z którego cytat pochodził. Po raz kolejny zadziwił mnie swoją trafnością i przenikliwością, oraz nietuzinkowym poczuciem humoru. Jak zawsze.
W pewnym jednak momencie zorientowałam się, że w dyskusji pojawił się nowy motyw: “Dlaczego w ogóle cytujemy tego komika, skoro wyszło na jaw, że jest okropnym człowiekiem i robił w życiu naprawdę obrzydliwe rzeczy?”. Zdenerwowało mnie to. Każdemu z nas zdarzyło się zrobić coś, czego powinniśmy się wstydzić. Nikt z nas nie jest bez winy - choć oczywiście niektórzy mają na sumieniu tylko malutkie grzeszki, a inni bardzo ciężkie wykroczenia. Ale świat nie jest czarno-biały - świat jest wielowymiarowy i w tysiącach odcieni szarości. To że ktoś dokonał choćby i wielkiego świństwa, nie oznacza, że wszystko, co robi jest złe. Można krzywdzić ludzi i malować przepiękne obrazy. Można wykorzystywać innych i pisać niesamowite wiersze. I tak, możemy doceniać czyjś dowcip i powtarzać jego kawały, nawet jeśli wiemy, że w życiu prywatnym dopuszczał się niemoralnych zachowań.
To była moja pierwsza obserwacja (i nauczka na przyszłość): nie warto wmawiać ludziom, że śmianie się z występów komika to “normalizowanie” jego nieodpowiednich zachowań spoza sceny. Jest dokładnie odwrotnie. Jeśli sugerujesz, że muszę postawić znak równości, między jakością czyjegoś dzieła, a jego moralnością w życiu prywatnym - to zostawiasz mi bardzo niewielkie pole manewru. Bo mnie NAPRAWDĘ śmieszy ten skecz. Uważam go za wartościowy i skłaniający do myślenia. Więc jeśli mówisz mi, że mam przestać uważać ten kawał za zabawny (ten wiersz za piękny, ten obraz za wzruszający), bo autor zrobił coś złego - to moją automatyczną zupełnie reakcją będzie pomniejszanie tego popełnionego zła. Bo skoro ma być równość - a dzieło, które widzę JEST dobre - to i ten czyn musiał być taki nie do końca zły. Nie! To jest bardzo niefajny sposób myślenia, to nie jest ścieżka, którą chcę iść - więc nie pchaj mnie w tym kierunku!
Jest dla mnie ważne, żeby pamiętać, że dzieło może być dobre, nawet jeśli jego autor postępuje wysoce nieetycznie. To trudne do ogarnięcia, ale bardzo, bardzo potrzebne. Potrzebuję sobie o tym przypominać, żeby nie brać mojego autentycznego rozbawienia śmiesznym dialogiem jako usprawiedliwienia dla niekceptowalnych zachowań.
***
Zaczęłam czytać artykuł na temat oskarżeń wysuwanych przeciwko temu konkretnemu komikowi. Zarzuty zostały postawione przez kilka osób, gość po pewnym czasie przyznał się do wszystkiego. Po jeszcze dłuższym czasie chyba nawet wyraził skruchę - więc z całą pewnością nie chodziło o złośliwe plotki - tylko rzeczywiście zrobił to, co mu zarzucano. Sprawę utrudniał fakt, że czyny, których się dopuścił nie były (chyba) z rodzaju takich, za które można pójść do więzienia, ale jednocześnie - wydawały się jednoznacznie obrzydliwe i traumatyczne dla osób, których dotknęły. W skali pomiędzy zabiciem staruszki młotkiem a powiedzeniem w jej towarzystwie “motyla noga”, plasował się gdzieś w okolicy nasikania babci do owsianki. Przepraszam, jeśli kogoś to porównanie zniesmaczy - ale myślę, że wszystkie ogólnikowe “w jakikolwiek sposób by się skrzywdziło drugą osobę, to za każdym razem jest złe” - są złe. Bo można skrzywdzić mniej lub bardziej, różne rodzaje krzywd mają bardzo różne konsekwencje w życiu ofiary - i  to MA znaczenie.
Ale wróćmy do tego artysty. Przez parę godzin obracałam w głowię tę kłopotliwą myśl, że trzeba zdecydowanie oddzielić ocenę dzieła i ocenę osoby. I jakie to jest trudne. Aż wreszcie zaciekawiło mnie, jak teraz, z tą wiedzą, którą mam na temat osoby, będę odbierała dzieło. Włączyłam sobie filmik z godzinnym występem - sprzed kilku lat, w wielkiej sali widowiskowej, wypchanej publicznością. Szybko się zorientowałam, że wszystkie numery już kiedyś widziałam i dobrze pamiętałam, jak mnie wtedy śmieszyły. Tym razem jednak nie było mi do śmiechu. Widzowie co chwilę wybuchali wesołością - a mnie się czasem robiło niedobrze. Po 15 minutach miałam ochotę wyłączyć, ale czułam, że powinnam wytrwać - bo to kiedyś był komik, którego lubiłam. Bo mnie to kiedyś naprawdę śmieszyło. Zmusiłam się, żeby obejrzeć do końca. Zmusiłam się, żeby się zastanowić, co takiego się stało.
Wiecie, na czym polega dowcip? Na przesadzie. Na przerysowaniu. Dowcip jest śmieszny, bo nie jest prawdziwy.
Występy tego konkretnego artysty polegały głównie na tym, że opowiadał o różnych złych rzeczach, które “zrobił”. Właśnie - “zrobił”, a nie zrobił. Zawsze sobie wyobrażałam, że ten cudzysłów tam mocno siedzi. Kiedy ktoś opowiada jak jechał naćpany po autostradzie i po piętnastu minutach zorientował się, że powinien chyba patrzeć przez przednią szybę - to to JEST śmieszne. Jest śmieszne - dla mnie - bo ani przez moment nie zakładam, że on naprawdę zrobił coś tak głupiego. To jest śmieszne, bo pokazuje jak absurdalne BYŁOBY jeżdżenie na haju. To jest śmieszna, bo pozwala mi wyobrazić sobie pewne zachowania i zobaczyć jasno, że nie chcę tego robić.
Ale jakoś przestaje być śmieszne, kiedy człowiek sobie uświadomi, że to działo się naprawdę. Że to nie jest sceniczna aranżacja, tylko relacja z osobistych doświadczeń. Wtedy już nie śmieszy.
Podobnie mogłabym się śmiać z “kto nigdy nie kopnął swojej babci, niech pierwszy rzuci kamień” - właśnie dlatego, że odbieram to jako przerysowanie, przesadę. Widzę w tym własną słabość - że nie zawsze umiałam być dla babci miła, że czasem mnie denerwowała i musiałam tę irytację tłumić - i miło mi się uśmiechnąć na myśl, że nie tylko ja nie jestem idealna. Ale nawet przez myśl mi nie przemknęło, że ktoś mógłby wyjść z przedstawienia i naprawdę, dosłownie, kopnąć babcię. No nie.
Kolejnym powodem, dla którego uważałam tamte skecze za wartościowe, jest to, że przecież wszyscy mamy jakieś niecne sprawki na sumieniu - prawda? Każdy coś tam przeskrobał, każdy wykazał się w jakiejś sytuacji egoizmem, każdy z nas wie, że w głębi duszy jest strasznie samolubny. A jednak nie mówimy o tym zbyt często, tak jakby istniało jakieś tabu, które nie pozwala nam mówić szczerze i zgodnie z prawdą. A tabu są złe, dobre jest nazywanie rzeczy po imieniu - więc tym bardziej powinniśmy celebrować szczere przyznanie się do głupich występków. Prawda? No cóż, tak myślałam, teraz zmieniłam zdanie.
Wiecie, naukowcy zajmujący się ewolucją wiele czasu poświęcili rozważaniu jak to jest, że istnieją zwierzęta takie jak paw: z ogromnym, kolorowym ogonem, który nie pomaga, a raczej wydatnie przeszkadza w przetrwaniu. Doszli do wniosku, że mechanizm jest taki: skoro już taki samiec z kłopotliwym ogonem dotrwał do dorosłości, to znaczy że musi być super sprawny - dużo sprawniejszy niż konkurent strojący się w maskujące piórka. O ileż trudniej nie zostać pożartym przez drapieżniki, kiedy wlecze się za sobą barwny pióropusz! Jeśli więc się skutecznie uniknęło wszelkich niebezpieczeństw, to dobry znak, że jest się naprawdę niezłym.
W naszej ludzkiej codzienności trochę podobnie jest z przyznawaniem się do naszych słabości. Jeśli będziemy się chwalić na prawo i lewo, że jesteśmy leniwi, niesłowni, oszukujemy i wykorzystujemy innych - nikt nie będzie chciał z nami utrzymywać kontaktu. W normalnym życiu do moralnej ułomności mogą się przyznać tylko ci, co są prawie nieskazitelni. Bo tylko im to nie zaszkodzi.
Inaczej jest na scenie. Nie znam w ogóle tego gościa poza estradą - ale jakoś tak automatycznie założyłam, że skoro jest w stanie śmiać się ze swoich złych emocji, z egoizmu, z nawiedzających go nieetycznych myśli i z przychodzących mu do głowy niemoralnych pomysłów - to MUSI mieć je wszystkie pod kontrolą. Pod bardzo dobrą kontrolą. Inaczej przecież wstydziłby się o nich mówić - prawda? Bałby się, że ludzie się od niego odwrócą - prawda?
Tymczasem on mówił to na poważnie. Kiedy mówił o tym, jaki to jest egoistyczny i nigdy nie ustępuje miejsca bardziej potrzebującym - byłam całkowicie pewna, że to taka przenośnia. Takie specjalne wyolbrzymienie. Że tak naprawdę jest miłym człowiekiem, który - tak jak większość z nas - walczy z samolubstwem w sobie. Dlatego się śmiałam. Śmiałam się całkiem szczerze. Uważałam te żarty za zabawne i dzieliłam się nimi ze znajomymi.
Tak fajnie łamał tabu? Nie. To tabu, że nie chwalimy się wszem i wobec, że kopnęliśmy staruszkę w autobusie nie wynika z tego, że ktoś nam zakazuje o tym mówić, jakaś tradycja czy inne społeczeństwo. Nie mówimy o tym, bo wiemy, że to złe - i wstydzimy się. Głupio nam. I to jest normalne. Tak, fajnie widzieć, że inni też żywią negatywne uczucia, inni też się złoszczą na denerwujące starsze pani, inni też czasem mają ochotę kogoś kopnąć. Ale ważne jest też, żeby pamiętać, że mamy nad tym kontrolę. Że nie musimy robić niczego głupiego. I że nawet jak nam się zdarzy, to nie jest to powód do dumy czy śmiechu - tylko do pracy nad sobą.
***
Cały czas jestem jeszcze pod wrażeniem, jak bardzo inaczej odbierałam te występy przed i po dowiedzeniu się, czego artysta dopuścił się w prywatnym życiu. Jak bardzo różna była moja interpretacja. Wiecie, on naprawdę mówił na scenie rzeczy typu: “Czasem zrobienie komuś świństwa jest najłatwiejszym sposobem, żeby samemu mieć wygodne życie. I każdy z nas to lubi, prawda? I nie umiemy się przed tym powstrzymać.” I ja się śmiałam. Bo to takie absurdalnie głupie, bo to takie świeże, bo szczere, bo pokazuje prawdę o nas samych. Słyszałam słowa, a nie wierzyłam, że on naprawdę tak myśli. I gotowa byłam naprawdę dużo dać za to, że moja interpretacja jest właściwa. Byłam gotowa pokazać skecz moim dzieciom (gdy już trochę podrosną). Serio. I było dla mnie szokiem, autentycznie, dowiedzenie się, że facet rzeczywiście robił świństwa i nie był w stanie się (dosłownie) powstrzymać.
Oczywiście przesadzam. Niektóre skecze nadal są śmieszne (jak choćby ten, od którego wszystko się zaczęło). Na pewno nie wszystkie historie, które opowiadał na scenie są na bazie doświadczeń - ale teraz ciężko mi odbierać inaczej, niż gdyby były.
Jest mi smutno. Bo się pomyliłam. Bo coś, co było zabawne, przestało takie być. Bo się rozczarowałam. Bo nie wiem, ile jeszcze takich tekstów usłyszałam, które wzięłam za dobrą monetę, a mogły być oznaką bardzo poważnych problemów człowieka. Bo to jest też moja wina, że gość robił te obrzydliwe rzeczy, które się mu zarzuca. Skoro ludzie się śmiali - skoro ja się śmiałam! - kiedy o nich opowiadał, to mógł sobie łatwo wyobrazić, że ma prawo je robić. Ile jeszcze głupich idei i niemoralnych czynów nieświadomie wspierałam, bo nie wiedziałam, że moja interpretacja nie jest wcale jedyną i nie jest tą, którą autor dzieła ma na myśli?

Oczywiście  - oczywiście! - powinniśmy oddzielić twórcę od dzieła. Ale może...

Komentarze

Popularne posty

Strona na facebooku