Umartwienie

Wielki Post już się skończył, temat jednak jest jak najbardziej aktualny. Zastanawialiście się kiedyś nad sensem umartwienia? Wiem, to trochę staroświeckie słowo, mnie kojarzy się ze średniowiecznym mnichem biczującym się w swojej celi. Ale to dobrze, bo to skojarzenie dobrze oddaje sens umartwienia.

Murek koło Lidla w Skibbereen, Irlandia. Fotografowała moja córka.
Umartwienie to robienie czegoś - albo powstrzymanie się od robienia czegoś - tylko po to, by było nam gorzej albo trudniej. To, że dana czynność albo wyrzeczenie samo w sobie nie ma większego sensu, nie jest problemem. Więcej - tak jest nawet lepiej!
Ale po co??? Dlaczego niby mielibyśmy utrudniać sobie życie? Po co mielibyśmy podejmować jakiś wydumany wysiłek, skoro dookoła tyle spraw domaga się od nas rzeczywistego wysiłku? Jaki to ma sens, skoro nie ma sensu?
Zdarzyło Wam się kiedyś robić pompki? Rozwiązywaliście kiedyś zadania z gramatyki obcego języka? Te ćwiczenia nie są celem samym w sobie, nikomu na poważnie nie chodzi o to, by być mistrzem pompek ani najszybciej z grupy uzupełniać zdania. Chodzi o to, by mieć sprawniejsze ciało i swobodniej posługiwać się językiem. To jasne i oczywiste.
Ale już mniej jasne i oczywiste - przynajmniej dla mnie - było, że silną wolę ćwiczy się tak samo jak mięśnie czy umysł. Oczywiście można ćwiczyć mięśnie po prostu dźwigając w pracy ciężkie pakunki, język - konwersując miło z panią w urzędzie emigracyjnym, a silną wolę podejmując zadania ważne i konieczne. Pomimo jednak że w dwóch pierwszych przypadkach widziałam wyraźnie, że proste “bezsensowne” ćwiczenia byłby dużą pomocą, to długo nie mogłam zauważyć, że mają też zastosowanie w pracy nad samokontrolą.
Okazuje się jednak, że jak najbardziej można silną wolę ćwiczyć. I dokładnie tak samo jak z gimnastyką czy nauką obcego języka, nie każdy wysiłek będzie miał sens - tak samo nie każda próba umartwienia będzie dawała dobre rezultaty. Co więc jest ważne?
Zacznij od czegoś małego i nie bardzo ważnego. Od jakiegoś drobiazgu, który można by ulepszyć. Ja na przykład mam w pracy listę dyskusyjną, na którą ludzie wysyłają wiadomości typu “czy ma ktoś pożyczyć ładowarkę”, “kto się zajmie moim kotkiem w weekend” albo “gdzie pobliżu biura można kupić młotek”. Zaglądanie na tę grupę nie jest złe, więcej: mam do niej dostęp tylko z firmowego konta - więc można teoretycznie wytłumaczyć, że liczy się do mojej pracy. Jednak wiem, że potrafię na niej zmarnować bez sensu masę czasu. Szczególnie, jak się złapię na sprawdzaniu co 5 minut, czy nie pojawiło się nic nowego.
Obserwuj siebie. To jest bardzo ważne. Jak się czujesz? Uchwyć ten moment, kiedy pojawia się pokusa. Skończyłam czytać dokumentację - czy odruchowo szukam zakładki grupy dyskusyjnej? Zarejestruj ten moment. Jak często się zdarza? Daj sobie tę sekundę, by się zatrzymać i pomyśleć “Aha! Teraz!” i uświadomić sobie, że to jest ta sekunda, w której możesz podejąć decyzję, co dalej, a nie działać odruchowo. Często było tak, że klikałam i zaczynałam czytać “Jak adoptować kotka w Zurychu?”, zupełnie niepotrzebnie i całkiem automatycznie. Bez myślenia. Bez świadomej decyzji, że to jest to, co chcę teraz robić.
Daj pokusie przeminąć. Popatrz tak trochę z boku na tę chęć, przyjrzyj się jej i daj jej szansę przeminąć. Czy rzeczywiście chcesz kliknąć? Co się stanie, jak się powstrzymasz? Czy będzie to bardzo trudne, czy też za moment zapomnisz, że w ogóle cię kusiło? Im częściej zdarza mi się chwila, kiedy chcę kliknąć, ale się powstrzymuję, tym większą pewność mam następnym razem, że umiem to kontrolować. Z tym większym pobłażaniem podchodzę to tego, że “muszę sprawdzić co nowego” - bo wiem, że nie muszę i że za moment już nawet wcale nie będę chciała.
Naucz się unikać pokus. To brzmi trochę jak oszukiwanie, ale to bardzo cenna umiejętność. Kiedy pojawia się chęć sięgnięcia po coś “zakazanego”? Czy mogę zmniejszyć ilość kuszących bodźców? Czy mogę sobie utrudnić dostęp do czegoś, czego nie chcę? Zamknięcie zakładki, usunięcie linku z historii przeglądarki (tak, żeby wpisanie adresu wymagało wysiłku, a podpowiedź nie pojawiała się po wpisaniu dwóch znaków), odwołanie subskrypcji, żeby komputer nie robił “piiip”, gdy pojawia się nowy wątek - wszystko to powoduje, że łatwiej zapomnieć o kuszącej lekturze. Ale nie tylko (albo w ogóle nie o to) chodzi - chodzi o to, by zauważyć te mechanizmy, które ułatwiają albo utrudniają wytrwanie w postanowieniu i nauczyć się je odpowiednio wykorzystywać.
Naucz się godzić z porażką. Kiedy próbujesz się umartwiać, ale nie wychodzi - nie obwiniaj się, nie miej wyrzutów sumienia, nie stresuj się. Każdy czasem ulega pokusie. Ważne, żeby przypomnieć sobie o celu i iść dalej. To jeden z powodów, dla których warto jako umartwienie podejmować się czegoś niezbyt istotnego. Ciężko podejść filozoficznie do faktu, że nakrzyczało się na dziecko czy zawaliło projekt w pracy. Na głupiej grupie dyskusyjnej łatwiej się ćwiczyć. A to, czego naprawdę warto się nauczyć, to patrzeć na siebie jak na kochaną osobę, której się nie udało - i zastanowić, co można zrobić, żeby w przyszłości było lepiej. Czy jest coś, co można było poprawić?
Patrz na całość. Czy jest coś w twoim życiu, co sprawia, że idzie ci łatwiej albo trudniej? Czy ciężej jest ci wytrwać w umartwieniu, gdy jesteś śpiąca? Zmęczony? Głodna? Zestresowany? Czy jest ci łatwiej, kiedy się więcej modlisz, częściej medytujesz, więcej czasu pracujesz nad sobą? Czy widzisz postępy? Czy nie skupiasz się na umartwieniu zbyt mocno, zaniedbując coś o wiele ważniejszego? Każdy z nas działa inaczej i dla każdego z nas trochę inaczej będzie to wyglądało.
***
Umartwienie to świetna zabawa. Serio. To zabawa w kotka i myszkę z samym sobą, próba zrozumienia, jak ja sama działam. To taka Zumba dla mojej samokontroli. I dokładnie tak jak w Zumbie: pomimo że chodzę na zajęcia już trzy lata, to cały czas ćwiczę jak łamaga. Ale ćwiczę lepiej niż te kilka lat temu. No, chyba że akurat zrobię sobie przerwę - wtedy niektóre elementy łatwo nadrobić (znam układ, pamiętam kroki), ale z niektórymi trzeba zaczynać od początku (po miesiącu niećwiczenia nie jestem w stanie podskakiwać w drugiej połowie zajęć).
I to nie jest tak, że człowiek jest od tego tylko lepszy np. w nieczytaniu grup dyskusyjnych. Mnie jest łatwiej w ogóle zauważać swoje rozproszenia. Łatwiej eliminować niepotrzebne pokusy. Bardziej dbam o siebie, by nie nie musieć z silnej woli korzystać (w moim przypadku: wysypiam się ;) ). I to poprawia moje życie nie tylko w pracy - jakkolwiek daleko byłoby mi do wymarzonego stanu. Nie jest super - ale jest lepiej niż byłoby bez ćwiczeń.
***
Myślę sobie o tym średniowiecznym mnichu w kłującej włosienicy. Może to było bez sensu, może tylko marnował swoje siły na bezsensowne cierpienie. Ale może to było właśnie takie ćwiczenie, które pozwoliło mu oddać ostatnią kromkę chleba głodnemu i nie reagować na burczenie w brzuchu?


P.S. Nikogo w żadnym razie nie namawiam do samobiczowania ani zadawania sobie innych tortur! Tak samo, jak nie namawiałabym do ćwiczeń fizycznych polegających na podnoszeniu 150 kg ani do nauki niemieckiego poprzez dyskusję stosunków międzynarodowych z przypadkowymi przechodniami na ulicach Berlina. Weźcie pod uwagę, że czytacie tekst osoby, która za poważne wyzwanie - i okazję do ćwiczeń! - uważa niewchodzenie na grupę dyskusyjną :)

Komentarze

Popularne posty

Strona na facebooku