Kalorie i ja...

… czyli jak schudłam 7 kg w siedem tygodni (część pierwsza).
Uwaga: to jest wpis o jedzeniu. Jeśli masz zaburzenia żywienia, to możliwe, że nie chcesz tego czytać. Nie jestem dietetyczką, mam bardzo powierzchowną wiedzę i piszę tylko o swoich własnych doświadczeniach. Nie będzie tam raczej nic, o czym wcześniej byś nie widział/nie wiedziała. Sama/Sam wiesz lepiej, czy jest sens to czytać.
Ci z Was, którzy mieli okazję spotkać mnie w ciągu ostatnich paru lat wiedzą, że jestem taka więcej okrągła. Nie jakoś bardzo mocno, po prostu mam parę kilo nadwagi.
Nigdy nie myślałam o tym jako o poważnym problemie. W ciągu kilku lat przytyłam 15 kilo, ale nie miało to większego wpływu na moje życie. Ładna jestem tak samo jak byłam (a nawet jeśli zbrzydłam - to założę się, że dużo więcej bym zyskała, gdybym nauczyła się sztuki makijażu). Moje dzieci są przekonane, że mama musi mieć mięciutki brzuch, że jest to nieodłączny atrybut macierzyństwa. Kupno większych ubrań bardzo ładnie rozwiązuje problem za ciasnych spodni. Na corocznej kontroli lekarskiej wszystkie wyniki miałam w normie, a parę nadmiarowych kilogramów dawało się łatwo wytłumaczyć przez “zwalniający metabolizm, normalny w pani wieku” (dlaczego biorę to stwierdzenie w cudzysłów - wyjaśnię za chwilę).
No więc, nigdy nie myślałam o mojej nadwadze jako o poważnym problemie... dopóki nie zaczęły mnie boleć stopy. Ała! Wstawałam rano, robiłam pierwszych parę kroków i czułam, jak coś mnie wciska w ziemię. Tym czymś była oczywiście grawitacja. Au! Czemu nikt mnie przed tym nie ostrzegał?! Tyle się mówi o samoakceptacji niezależnie od rozmiaru, ale co z tego, że ja z pełną sympatią uśmiecham się do swojego odbicia w lustrze? Nie mam zamiaru przyjąć z miłością bólu stóp!
Oczywiście przeszukałam Internet próbując znaleźć możliwe przyczyny tej uciążliwości. Możliwości było wiele, co jedna to straszniejsza (zapalenie stawów brzmiało naprawdę przerażająco!), ale jednak nadwaga przewijała się wielokrotnie. Zrobiłam więc dwie rzeczy: zapisałam sobie w kalendarzu, by za miesiąc (pod koniec września) sprawdzić, czy nadal dokucza mi ból. W razie gdyby nic się nie zmieniło, postanowiłam sobie pójść do lekarza z twardymi faktami: boli mnie już ponad miesiąc, proszę coś zrobić!
A po drugie zaczęłam się bardzo nieśmiało zastanawiać nad odchudzaniem. Jakoś tak bowiem to poczucie bycia przygniecioną do ziemi bardzo zgrało się w czasie z chwilą, kiedy ujrzałam na wadze największą liczbę w moim całym życiu. Correlation is not causation, pewnie, ale jednak może to coś znaczyć.
Zastanawiałam się nieśmiało, bo nie bardzo chciałam się przyznać przed samą sobą, co zamierzam zrobić. Z jednej strony bałam się efektu jo-jo. Z drugiej: nie bardzo też wierzyłam, że cokolwiek mogę zrobić. No bo jak? Pewnie, że chciałabym być szczupła i zgrabna (swoją drogą, te dwie rzeczy nie są ze sobą aż tak bardzo powiązane, jak chcielibyśmy wierzyć). Myślicie, że nie próbowałam wcześniej tego osiągnąć? Wiele razy! Jednak wszystko na darmo, nawet jak udało mi się na chwilę odwrócić bieg historii i schudnąć jedno czy dwa kilo, to waga szybko wracała na swoje miejsce. Z nawiązką.
***
Naprawdę nie wiedziałam, co robię źle.
Sport? No pewnie, że powinnam ćwiczyć więcej. Bardzo chętnie ćwiczyłabym więcej. Ale pomiędzy domem a pracą zostaje mi tylko parę godzin - mogę pójść na Zumbę, mogę poczytać, mogę się skupić na pisaniu. Problem polegał na tym, że nawet jak mi się udawało wykroić w tygodniu te dwie godziny, to to NIC NIE DAWAŁO. Wcale od tego nie chudłam. Ani trochę. Próbowałam tak już dwa lata, bez rezultatów. Może to trzeba ćwiczyć codziennie? Może bardziej intensywnie? Nie wiem. Ludziom pomaga. Ale naprawdę, naprawdę nie miałam pojęcia, jak mogłabym to “więcej” i “intensywniej” osiągnąć. Chyba trzeba by zrezygnować z wszystkich pozostałych atrakcji w czasie wolnym. Nie byłam gotowa na takie poświęcenie.
Zdrowe odżywianie? Ale przecież ja jem zdrowo! Poważnie, pytałam się trenera na siłowni, pytałam się lekarki - i wszystko robię jak trzeba!
  • Lubię owoce. Bardzo lubię i jem ich sporo.
  • Lubię warzywa. Tutaj nie będę oszukiwać, wiem, że nie zawsze było ich wystarczająco dużo w ciągu dnia - ale jakby ktoś mi podsunął sałatkę, to zjadłabym bez zastanowienia.
  • Alkoholu piję bardzo mało i rzadko. Nie lubię.
  • Słodkich napoi prawie nie piję. Jeśli już to sok - i mam świadomość, że nie można go pić bez ograniczeń.
  • Piję bardzo dużo wody, zwykłej i gazowanej, herbaty ani kawy nie słodzę.
  • Jeśli gotuję w domu, to staram się zdrowo: niewiele tłuszczu, zawsze sporo warzyw itd.
  • W pracowej stołówce staram się wybierać racjonalnie.
  • No dobra, nie przesadzajmy. Moja dieta nie jest super-hiper zdrowa - jest normalna. Nie same pizze i kebaby, zwyczajne jedzenie, w którym naprawdę nie widzę nic przesadnie złego.
To prawda, uwielbiam słodycze. Może to o to chodzi? Próbowałam kiedyś nie jeść żadnych przez dwa tygodnie i jasno widzę, że to nie dla mnie. Upiec ciasto i go nawet nie spróbować? Nie poczęstować się pierniczkiem? Nie wziąć ani kawałka czekolady? Nie, na takie poświęcenie nie jestem gotowa. Jeśli miałabym odebrać sobie przyjemność jedzenia pysznych rzeczy, to ja wolę być gruba.
Ale… przecież ludzie jedzą słodycze! Jedzą, i wcale nie tyją. A ja się nie obżerałam jakoś przesadnie. Nie było tak, że nie mogę się całkiem powstrzymać i muszę zjeść wszystko. Potrafię się powstrzymać. Nie rzucam się na każde słodkie. Więcej - wcale nie przepadam za przesłodzonymi przysmakami.
Co jeszcze mogłam robić źle?! Posiłki jadałam regularnie, o rozsądnych porach.
Nie napychałam się jedzeniem. Naprawdę. Wiem, że w to ciężko uwierzyć, bo to się tak wydaje, że jak ktoś tyje, to musi jeść strasznie dużo. Nie - ja jadłam normalne porcje, tyle żeby się czuć najedzonym. Czytam czasem, że ktoś zjada całą pizzę, bo musi. Jasne, jestem w stanie zjeść całą pizzę (kto nie jest?), ale potrafię się powstrzymać. Problem musi być gdzie indziej.
Może po prostu takie geny? Kobiety w mojej rodzinie zwyczajnie tak mają, chudziutkie w młodości, coraz bardziej okrągłe po urodzeniu dzieci. I ciężko się dziwić, hormony, wiek itd. Człowiek się zmienia. Może po prostu powinnam zaakceptować swój los i nie walczyć z wiatrakami?
Może to ten zwalniający metabolizm? Może jak się człowiek zbliża do czterdziestki, to nie ważne, ile zjada, a wszystko zmienia mu się w tłuszcz? A może to hormony - bestialsko zmieniające wszystkie czekoladki w puszysty brzuszek?
A może - ta teoria wydawała mi się najbardziej prawdopodobna - nie mamy większego wpływu na to, ile ważymy? Może to jest całkiem losowe? Może zależne od tysiąca czynników? Nauka na temat żywienia jest bardzo trudna i skomplikowana, może po prostu nikt nie wie, o co w tym chodzi? Niektórym się udaje, niektórym nie - tajemnica.
***

Jak myślicie? Co robiłam źle? Dam Wam chwilę na zastanowienie i na polubienie wpisu - i biorę się za opisywanie rozwiązania tej zagadki :)

Komentarze

Popularne posty

Strona na facebooku