Jak napisałam “książkę” i czego się przy tym nauczyłam
Fot. T. Pylak |
Niektórzy z Was być może zauważyli, że ten blog to kolejne wcielenie Limotini, która odrodziła się jak feniks z popiołów.
Jakieś dwa lata temu odświeżałam sobie Harrego Pottera. Próbowałam się z nim zmierzyć po niemiecku - i tyle z tego mam, że der Besen zapamiętam do końca życia. No nie, nie prawda - inną konsekwencją była próba pisania fanfika (czyli alternatywnej wersji istniejącej znanej powieści, po angielsku fanfiction).
Co z tego wyszło możecie zobaczyć tu: Zwierciadło nieświadomości (początek). Poszczególne rozdzialiki są krótkie, na dole każdej strony jest link do kolejnej części.
Wiele osób pytało się mnie, po co to robię. Przecież to nie ma sensu, czy nie lepiej przeznaczyć czas i energię na pisanie czegoś swojego, na pisanie czegoś na poważnie? Wtedy nie wiedziałam, co im odpowiedzieć.
Ale teraz sobie myślę, że było warto. Nie dlatego, że powstało coś super. Opowiadanko jest, moim skromnym zdaniem, całkiem znośne - ale nie na poziomie “prawdziwej” książki. Takich opowiadań jest w sieci tysiące - zarówno gorszych od mojego, jak i lepszych.
Było warto, bo ja się bardzo dużo nauczyłam.
Pisałam, bo pchało mnie do pisania. Szłam sobie wczesnym rankiem do pracy i słyszałam jak Snape rozmawia z Cecile. To nie ja wymyślałam dialogi, one same układały się w mojej głowie. Mogłam to zostawić - i te wszystkie wyimaginowane rozmowy na zawsze by zostały na ścieżce koło Kollerwiese. Mogłam to spisać - i mieć na zawsze.
Nauczyłam się, że są okresy, kiedy “samo mi się pisze” i takie, kiedy ciężko jest mi sklecić słowo do słowa. Teraz wiem, że powinnam korzystać, póki słowa same układają się w całość i być przygotowaną, że może wkrótce przez dłuższy czas (rok? dwa?) znowu nie będzie mi się chciało pisać.
Koleżanka zasugerowała mi, żebym publikowała to, co piszę w formie bloga. Wiecie, to brzmi banalnie - ale ja nie miałam pojęcia, jak taki blog ma wyglądać.
Nie wiedziałam, co robić, żeby być anonimową. Stworzyłam sobie pseudonim, jaki zawsze chciałam mieć, gdybym została słynną pisarką. Może kiedyś nawet do niego wrócę. Teraz jednak widzę, że to było niepotrzebne - od pewnego momentu przeszkadzało. Ale bez tego pewnie nie odważyłabym się umieszczać swoich tekstów w Internecie.
Jednocześnie też dzięki temu nauczyłam się, że wolę być sobą. Pisać, jako ja. Nie boję się już, że jak się komuś pochwalę, że coś nabazgrałam, to mnie wyśmieje. Teraz wiem, że znajomym mogę spokojnie przyznać się do tego, co piszę.
Kiedy zaczynałam publikować kolejne części nie miałam pojęcia, jakiej reakcji się spodziewać. Czy będzie to czytało dziesięć osób? Sto? Tysiąc? Milion? Czy pod wpisami będę miała masę komentarzy, czy ciszę? Jeśli nie wiesz, czego się spodziewać, to nie wiesz, czy powinnaś się cieszyć z tego co masz, czy też martwić brakiem popularności. Nie wiesz, co o tym wszystkim myśleć.
Moje opowiadanie czytało kilkadziesiąt osób. Wśród nich osoby, których nie znam osobiście. Teraz wiem, że to było całkiem niezłe osiągnięcie przy tej minimalnej ilości energii, którą włożyłam w promowanie bloga.
Nauczyłam się, że szukanie czytelników to zadanie zupełnie niezależne od pisania. Wymagające innych umiejętności i innego nastawienia. Nauczyłam się, że nie umiem równocześnie wymyślać historii i sprawdzać statystyk bloga. Że śledzenie popularności bardzo mi w pisaniu przeszkadza.
Jednocześnie jednak nauczyłam się, że bardzo rzadko ktoś zostawia komentarz. Niewielki procent czytających lubi i chce komentować teksty. O ile więc nie masz wielu czytelników, nie bardzo wiesz, czy dobrze piszesz albo co możesz poprawić. Ani nawet - czy zostałaś dobrze zrozumiana. A to jest ważne. Trzeba więc umieć znaleźć równowagę pomiędzy nieprzejmowaniem się, ile osób czyta - i próbami znalezienia kolejnych czytających. Przy fanfiku bardzo się z tym szarpałam. Teraz mogę podchodzić dużo bardziej spokojnie - będzie, jak będzie, na to trzeba czasu.
Dowiedziałam się, że to, co podoba się jednej osobie, może razić inną. Usłyszałam zarówno “Najfajniejsze są u ciebie dialogi, takie naturalne!” jak i “Dziewczyno, nikt w ten sposób nie rozmawia!”. I zgadnij człowieku, kto ma rację!
Dowiedziałam się, że porządne pisanie to masa pracy. Łatwo jest napisać tekst raz. Ale sprawdzić go jeszcze następnego dnia, poprawić, sprawdzić jeszcz raz… Jejku! To jest strasznie dużo roboty. Doszłam do wniosku, że trzeba wybierać: albo godzę się na to, że nie jest tak idealnie jak bym chciała, albo piszę dziesięć razy mniej. Żadna z tych dwóch opcji nie jest super. W zależności od okoliczności i celów, każda może mieć zastosowanie.
Dowiedziałam się, że zaplanowanie całej historii od początku do końca tak, żeby wyszła z tego książka jest trudne. Dla mnie było trudne. Tak jak z poszczególnych krótkich scenek jestem zadowolona (tak, mogłyby być bardziej dopracowane, ale - patrz punkt poprzedni), to całość powinna być bardziej składna. Powinna być lepiej poprowadzona. Nad tym bym następnym razem się skupiła. Bo wiecie - za pierwszym razem nawet nie miałam pojęcia, jak długi musi być główny wątek, żeby wyszła odpowiednia objętość tekstu.
Dowiedziałam się, że praktycznie nikt nie rozumie moich ukrytych aluzji. Bardzo się starałam, by w różnych miejscach ukryć szczególiki, które miały znaczenie dla dalszej części - ale nikt ich nie zauważył. Starałam się, żeby pewne sceny nie były zbyt oczywiste - i w rezultacie wcale nie były oczywiste. Nie wiem sama, czy to wada czy zaleta - ale przynajmniej wiem, że łatwiej mi przychodzi ukrywanie ukrytych znaczeń niż ich sugerowanie.
Dowiedziałam się, że jestem w stanie zmusić samą siebie do doprowadzenia tamtego projektu do końca. Pomimo że przy zakończeniu w ogóle mi się już nie chciało. Pomimo że w trakcie parę razy wątpiłam, czy starczy mi czasu i energii. Udało mi się. Teraz już wiem, że mogę to zrobić.
Jeśli ktoś z Was zdecydował się zerknąć na tamto opowiadanko, to pewnie zauważył, że te dwa dzieła Limotini bardzo się od siebie różnią. Ale beztroski, lekki, trochę kiczowaty romans i poważne rozważania o życiu to dwie strony tej monety. Oba teksty są o mnie, o tym, co wydaje mi się ważne. O tym jak ja widzę świat i jakiego świata bym chciała. Nie wiem, który sposób mówienia o tym jest lepszy. Próbuję. Szukam.
***
Czy było warto? Gdybym nie pisała, nie byłoby nic. Napisałam - i nie stałam się wprawdzie słynną autorką - ale wiele się nauczyłam.
Komentarze
Prześlij komentarz